„Co mój mąż robi w nocy” to polska komedia muzyczna nakręcona w latach 30-tych. Została ona wyreżyserowana przez Michała Waszyńskiego. Stworzył on około czterdziestu filmów. Zasłynął z poważnych dramatów, jak choćby „Znachor”, czy też „Dybuk”, nie stronił jednak również od lekkich komedii.
Film opowiada o Romanie Tarskim, milionerze, który bankrutuj. Nie chcąc jednak przyznać się do tego faktu przed żoną, zaczyna pracować nocą, jako kelner, przez co tworzy się cała sieć nieporozumień. To tak w dużym skrócie. Komedię otwiera, zamiast napisów początkowych, konferansjerka. Na ekranie widzimy scenę, na której stoi zapowiadający film mężczyzna. Tło stanowi teatralna kurtyna. Po ogólnym wstępie nadchodzi czas na indywidualne przedstawienie się aktorów. Każdy po kolei kłania się widzom, co daje efekt kina, jako teatru. Jest to żartobliwy sposób przedstawienia napisów początkowych. Widz nie idzie po herbatę do kuchni, nie jest znudzony, jego uwaga została przykuta. Akcja zawiązuje się w momencie, gdy sympatyczny pan Roman Tarski, grany przez znakomitego Michała Znicza, pyta :”Czy żonę już powieszono?”, mając na myśli zawiśnięcie wizerunku ukochanej na ścianie. Jest to typowa dla polskich komedii okresu międzywojennego gra słowna, której przykładów można znaleźć wiele w scenariuszu napisanym przez Anatola Sterna. Oglądamy na ekranie bogactwo domu państwa Tarskich. Ich posiadłość tonie w przepychu, mogą sobie pozwolić na wakacje we Włoszech. Mają nawet służbę, rzecz jasna plotkującą. Pierwszą piosenką, charakterystycznie nieskomplikowaną i wpadającą w ucho, jest „Spójrz signora”. Mamy w niej do czynienia ze zmieszaniem dwóch języków: włoskiego oraz polskiego. Zabieg, którego celem było prawdopodobnie ośmieszenie zapędów pseudointelektualnych wyższych warstw społecznych. Pan Tarski jest miłym, poczciwym pracodawcą. Widać to w scenie, w której przed wejściem do swojego biura, chodzi od drzwi do drzwi, by przywitać się ze swoimi pracownikami. W jego pojmowaniu świata nie ma miejsca na wywyższanie się. Zostaje oszukany przez swojego wspólnika, przez co bankrutuje. Mimo tego, że jest to niewątpliwie sytuacja dramatyczna, uśmiech pojawia się na naszych twarzach, choćby ze względu na pozostawiony w sejfie krawat, który ‘może się przydać w razie desperacji.’ Podczas wizyty komornika ponownie tragizm sytuacji odchodzi na bok, a my możemy upajać się śmiesznością kłótni pana Tarskiego z władzami teoretycznie nieustępliwymi :”To nie antyk – to moja żona!” – krzyczy zdruzgotany pan Roman. Krzyczą na siebie, później już mamroczą niezrozumiałe uwagi, by wreszcie opaść z sił. Portret jego żony (Maria Gorczyńska) przemawia jednak do komornika, oczywiście w jego wyobraźni, mówiąc, często zresztą używane przez panią Stefę wobec mężczyzn, jakże wymowne słowo :”Idiota!” Zrozpaczony ex milioner postanawia zadzwonić do swoich ‘przyjaciół’ po pomoc, ponieważ jak wiadomo, tych prawdziwych poznaje się w potrzebie. Przy każdej odmowie pokazywane jest zdjęcie z bliskimi znajomymi, z którego po kolei znikają kolejne twarze. Wreszcie pan Roman zostaje sam na fotografii, ponieważ może jest zdany tylko na siebie. Kochający mąż chce wypaść przed żoną jak najlepiej, toteż nie ujawnia przed nią prawdy, by nie wyjść na nieudacznika. Z własnej więc woli zostaje zdegradowany i zaczyna pracować, jako kelner. Świetnie odnajduje się w nowej roli. Ponownie ujawnia się jego życiowa lekkość, swoboda i niezadzieranie nosa. Nie w jego stylu jest zamartwianie się. Pana Romana po prostu nie można nie lubić. Ma jednak chwileczki zapomnienia i o mało nie siada na miejscu klienta przy stoliku. Jego próby przekonania żony, że wnętrze bez większych dostojeństw to ‘modern wnętrze’ są wyśmienite. Pani Stefa jest raczej z tych, co twardo stąpają po ziemi, przyzwyczajona do luksusu, jednak radosne usposobienie męża bawi również i ją. Pomimo wielu różnic w sposobie bycia, tworzą dobrane na zasadzie kontrastu małżeństwo. To, że do siebie nie pasują, jest jak najbardziej pozorne. W filmie mamy do czynienia ze starym poczuciem humoru, żartami naszych dziadków, zabaw w choćby odsuwanie krzesła. Kiedyś śmieszyło to na ekranie, dziś raczej bawi tylko w rzeczywistości, ponieważ takie niewinne czyjeś nieszczęścia potrafią wprawić nas w stan istnej ekstazy śmiechu. Stefa nie zdaje sobie sprawy z tego, że to dla niej jest wiecznie zmęczony, toteż robi mu wyrzuty. W scenie tej zostaje zaśpiewana szybko wpadająca w ucho piosenka „A ja nie mogę, ja muszę spać”. Pan Roman ignoruje groźby swojej żony, myśląc tylko o podstawowej fizjologii. W filmie zostały wykorzystane liczne podteksty seksualne, jak np. :”Dać raz na gorąco”, co miało jak najbardziej związek z pracą kelnerską pana Tarskiego. Baron Lolo Carolescu, grany przez rewelacyjnego Kazimierza Krukowskiego, odrzucony przez, należy tu zaznaczyć, urodziwą panią Tarską, postanawia popełnić iście teatralne samobójstwo. Scena ta jest bardzo prześmiewcza – w tle słychać werble, a baron odznacza się popisami, którymi nie pogardziłby żaden cyrk. Istny z niego akrobata. Jest to jedno z trzech umyślnie nieudanych samobójstw – prób zwrócenia na siebie uwagi, jednakże nawet w tak ważnym dla niego życiowym momencie nie udaje mu się jej zdobyć od nikogo. Za drugim razem, inspirowany obrazem, próbuje popełnić harakiri. Innym zaś sposobem, ostatnim, na odebranie sobie przez niego życia, jest strzał w głowę, jednakże dziwnym trafem, nie udaje mu się dobrze wycelować. Jak widać, ośmieszyć można wszystko, nawet tak delikatne sfery życia, jednakże nie uważam tego za złe podejście. Baron wypowiada się z nieodzownym francuskim akcentem, co ponownie może być skierowane w kierunku ludzi chełpiących się łamaną francuszczyzną. Mówi do Tarskiej, składając dwuznaczną propozycję :”Ależ jesteśmy w gabinecie, a tu po prostu inaczej nie wypada..” – bezpośredniość i interesowna logika, czyli francuski podryw. Należy również wspomnieć o doktorze Diagnozińskim, który grany jest przez Wiktora Biegańskiego. Jego zabawna mimika, marszczenie czoła, poruszanie brwiami są niezapomniane przez swój komizm. Nazwisko nie jest przypadkowe – doktor stawia wiele diagnoz, oczywiście absurdalnych. Tak oto sam pan Roman zostaje posądzony o śpiączkę kulinarną. Często w filmie mamy do czynienia z ciekawym montażem – gdy mowa o czymś np. o migdałach w jednej scenie, pojawiają się one na początku drugiej, tworząc niezmąconą ciągłość fabuły. W komedii tej mamy również wątek kryminalny, w którym to pan Roman okrada samego siebie. Ciekawie stworzona scena. Na ekranie widzimy dokładnie ciemność i ledwo zarysowane sylwetki postaci. Sfingowanie walki ze złodziejem jest kolejnym aktorskim komediowym popisem. Oczywiście w polskim filmie nie mogło zabraknąć wódki. Z tej też przyczyny na scenie filmowej pojawia się najpierw pijany pies, a później możemy oglądać imprezę w kuchni, która zostaje uwieńczona pijacką piosenką „Gdybym ja miał cztery nogi” w wykonaniu pana Romana. Na ten moment Tarski patrzy bezpośrednio w oko kamery, zwracając się tym samym bezpośrednio do widza, zaś sama kuchnia w scenę teatralną. Był to zresztą częsty zabieg w starych polskich filmach, które przecież tyle czerpały z desek teatru. Bohaterowie, mimo częstych krępujących sytuacji, nie tracą fasonu i zachowują pogodę ducha, jak na radosną komedię przystało. Godnym uwagi jest występ Kazi, podczas którego śpiewa „O czym marzy dziewczyna”, przytulając się do męskiego garnituru, wyrażając tym samym kobiecą potrzebę miłości. Kolejnym ciekawym utworem jest wykonywane przez Kazimierza Krukowskiego wyznanie miłosne zmieszane z odą do rozwolnienia pt :”Ja już nie mogę”. Jedyną nerwową postacią jest ojciec Kazi, który niepokojąco emanuje agresją i jest typem krzykacza. „Co mój mąż robi w nocy” jest komedią pomyłek. Jedno nieporozumienie niesie za sobą szereg następnych, by na końcu wszystko szczęśliwie się rozwiązało w łatwy i szybki sposób, a zakończenie koiło widza sielanką, aż chce się zadać pytanie :”I nie można było tak od razu?”